Opowiem opowiem… Od zawsze było we mnie słońce, kolory i uśmiech… w pochmurnej Europie postrzegany jako coś niepopularnego, odmiennego. Wyróżniał mnie.. inaczej. A we mnie od zawsze było reggae i pęd do podróży, smakowania potraw, poznawania zapachów i ciekawość ludzi innych kultur. Życie to nie bajka i marzenia same się nie spełniają. Trzeba im pomóc.
Podczas gdy moje życie zatoczyło kolejne koło spięte stresem, chorobą i sugestią doktora, że może powinnam spisać testament…a finalny wynik pokazał: „nadaje się do dalszej drogi….” Poszłam. Spełniłam kolejne marzenie. Spontanicznie podjęta decyzja o wymarzonym wyjeździe na Jamajkę. Zwariowany pomysł wydawać by się mogło. Łączny pobyt podczas kilku wypraw to ponad dwa miesiące na bajkowej wyspie Jamajce… zmienił wszystko…
Na pierwszą słoneczną wyprawę wybraliśmy się z moim synem, wtedy 8 letnim Hubertem, cudownym towarzyszem podróży. Jak się okazało w trakcie, był najmłodszym uczestnikiem tego typu wyprawy. Jako mama jestem dumna z tego, jak wiele mądrych lekcji wziął z tej wyprawy.
Za przewodnika mieliśmy polskiego pasjonata tego regionu i rezydenta na Jamajce, który w ciągu dwóch tygodni pokazał nam tę cudowną wyspę w swoistej pigułce i wskazał miejsca tak cudne jak i bezpieczne. Poznaliśmy mnóstwo cudownych miejsc i ciekawostek kraju, z dala od pięciogwiazdkowych resortów. Przede wszystkim zachwyciła nas natura, bardzo różnorodna, białe i czarne piaski plaż, Rzeka Black River wzięła nazwę od koloru wody odbijającego od dna pokrytego czarnym minerałem, miasto ośmiu rzek Ochio Rios z niesamowitymi wodospadami Dunn’s River Falls, wodospadów rzecznych wpadających do morza, po których można się wspinać. W ogromnym wilgotnym ogrodzie botanicznym Hope Garden w Kingston spotkaliśmy kolorowe papugi, przepiękne kolorowe kwiaty i owoce o dziwnych kształtach i nazwach. Wędrowaliśmy na terenie Blue Mountain [błękitne góry], podpierające niebo i pokryte jakby zamszową roślinnością.
Zjeździliśmy wyspę autem wg obowiązującego tu ruchu lewostronnego od południowego jej krańca po północny brzeg, zatrzymując się w rezerwacie w górach, z noclegiem w hotelu przyklejonym do skały o nazwie Mount Edge usypiani przez świetliki Pinny wally. Poznaliśmy z bliska kulturę Rastafari i dzięki uprzejmości tamtejszych mieszkańców pozwolono nam przyjrzeć się jak żyją. Odwiedziliśmy enklawę Rasta Camp na szczycie gór, z dala od miast Babilonu przesyconych przestępczością. Byliśmy oprowadzeni po rozległym terenie naturalnej farmy z rosnącymi wszędzie rozmaitymi ziołami, których mnogości nazw nie sposób spamiętać, poznając krzewy aromatycznej kawy Gór Błękitnych, owocami i warzywami jakich dotąd jeszcze nie widzieliśmy, a już wkrótce mieliśmy poznać ich smaki. Często zatrzymując auto obok przydrożnych budek z owocami, aby zakupić.
W dalszej trasie moknąc w ciepłym ulewnym deszczu na plaży w Port Antonio, aby za moment wyschnąć w słońcu, wskazującym na Port Royal i ślady Piratów z Karaibów. W drodze do błękitnej laguny gdzie znajduje się jezioro o wapiennym podłożu i szmaragdowej wodzie, i gdzie kręcono film o takim tytule. Podczas kolejnego postoju w Boston Jerk Pork Center zajadając jerk chicken z grilla przyrządzony wg tradycyjnego przepisu z tego regionu.
Jakimż cudem okazały się pola usiane gęsto ananasami wyrastającymi na łodygach z ziemi, a nie z gałęzi drzewa jak dotąd naturalnie mi się kojarzyło.
Jamajczycy stanowią niezwykłą społeczność, bardzo utalentowani artystycznie i muzycznie, kreatywni z konieczności i ochoty, otwarci i przyjaźnie nastawieni do odwiedzających…przeważnie. W miejscowości w której mieliśmy bazę wypadową, to bezpieczna wioska w południowej części wyspy, Treasure Beach, tworzą mieszankę wszystkich kolorów uśmiechów świata. Radośnie witając dźwięcznym narzeczem patois [patua] „Waa Gwan?” [jak się masz?].
Na pobyt na Jamajce trzeba być przygotowanym. Mieszkańcy posiadają tak niewiele materialnie, a cieszą się tak bardzo, mają naturę, słońce…przede wszystkim umieją cieszyć się z każdej chwili, każdej drobnostki, uśmiechają się, żartują, obdarowują się uwagą i szacunkiem [respect] nawzajem, upały spędzając w barze na plaży, chłodząc się zimnym piwem RED STRIPES. Wieczory upływają im na grze w domino, a dźwięk kostek uderzających o blat stołu jakby uderzały młoty rozchodzi się głośnym echem po okolicy.
Mimo tego że każdy dzień jest tam swoistą walką o przetrwanie, począwszy od sytuacji braku wody w kranie i kanalizacji, po upały i suszę, czasem nadmiar deszczu i tornada, słabą walutę zależną od kapryśnej USA, po komary załączające swą aktywność dwukrotnie w ciągu doby – o 6rano i 6 wieczorem. Pomocny na ukąszenia jest aloes lub leczniczy rum overproof z miejscowej fabryki APPLETON, stosowany na zewnątrz, ale i od wewnątrz często pomaga ☺ wiemy bo byliśmy, sprawdziliśmy. Tubylcy żyją głównie z turystyki, sprzedaży rękodzieła, pięknych rzeźb z pachnącego drzewa Lingnum Vitae, czy koralików w odcieniach barw rasta.
Aby usłyszeć reggae nie trzeba szukać daleko, wystarczy posiedzieć na plaży w cieniu palmowych liści, mając za towarzystwo maleńkie cytrynowe kraby biegające po piasku u twoich stóp i więcej niż jednego tubylca. Wystarczy deska, dłonie, kubek, poczucie humoru i serce …a już powstaje tekst opowiadający o życiu wystukiwany w rytmie reggae… w rytmie bicia serca.
Król reggae – Bob Nesta Marley ma tu tysiące następców. Każdy nagrywa swoja muzykę reggae i sprzedaje nieocenzurowane własne CD na ulicy. Muzyka rozbrzmiewa wszędzie. Otwierasz drzwi do sklepu – reggae, wsiadasz do zatłoczonej taksówki – tak zatłoczonej, bo kierowca zabierze każdego napotkanego po drodze klienta i zapakuje do samochodu tak wielu pasażerów, jak tylko pomieści jego cudowny pojazd. I tam również słychać reggae. Wchodzisz do banku – reggae, do apteki – reggae, otwierasz lodówkę… : ) a tam smoothie z owocu soursoup…pycha.
Pamiętam, jak niesamowitym zjawiskiem dla mnie było zobaczyć auto w mieście Black River zaopatrzone w tak duże kolumny na tylnym siedzeniu i ogromne speakery na dachu. To jadące, głośno grające monstrualne pudełko nie było niczym dziwnym dla mijających go przechodniów.
Ja byłam zafascynowana. Poczułam rytmy Dubu, a nogi i biodra same zaczęły tańczyć. I wiedziałam na pewno, tak to jest moje miejsce na ziemi. Tak uśmiechając się i bujając do rytmu reagowały tutejsze dziewczyny, ubrane kolorowo, błyszcząco, z pięknie ułożonymi włosami, każda w innym stylu, jak i noszący długie dreadloki tubylcy. Co jeszcze pamiętam z Black River? Krokodyle opalające się w słońcu na podwórku przy budynkach, rekomendujące wyprawę motorówką do Pelikan Bar, położonego na środku zatoki. Na płyciźnie ustawiona drewniana konstrukcja z długim molo i grillowana ryba na popołudniowy posiłek. Można tu podziwiać niezwykłe zachody słońca, czasem też i wschody. Szczęściarzom zdarza się, że odprowadzają ich w kierunku brzegu figlarne delfiny.
Jak bym zarekomendowała to piękne miejsce? Egzotyczny kraj, odległy kraj, w którym czas płynie inaczej. Czas na Jamajce zaczyna się w momencie wylądowania samolotu, a kończy przed kolejnym wylotem. To, co tkwi pomiędzy, to niespodzianka, nie da się zaplanować z zegarkiem w ręku, sama Jamajka przynosi ci to, czego potrzebujesz. W zależności od tego, co przywozisz w sobie i czego szukasz. Daje trudne lekcje. Wiem, że brzmi to niezwykle, ale tak właśnie jest. Wracamy, zabierając ze sobą niezapomniane chwile, piękne wrażenia, nowe spojrzenie na stary świat, nigdy już taki sam jak wcześniej. Jamajka woła i zawsze chce się już wracać na te wyspę.
Jamajka to nie bajka? Takie wrażenie sprawia. To wyspa kolorów, aromatów, smaków i… wibracji dźwięków. Liczy się każdy moment, nie zawsze to, co widzisz, jest tym, czym się zdaje być. Jak szklany kalejdoskop, jak pudełko w pudelku. Trzeba być bardzo czujnym, bo można znaleźć siebie. YES I, ONE LOVE!
Alicja Bocheńska
Jeśli czujesz, że jest to Twój kierunek,
zapraszam do kontaktu ze mną
i na Twoją autorską wyprawę w głąb siebie,
oddychając słoneczną naturą i kulturą Jamajki.
Kontakt: 504 395 787